środa, 9 lutego 2011

Carne asada argentina czyli hiszpański grill.

Wreszcie nadeszła długo oczekiwana sobota, która nie może być dniem bez fajnego wypadu. Ariel od jakiegoś czasu zapowiadał wypad na iście argentyńskiego grilla z pieczoną krową w roli głównej. Wystarczyło tylko zwlec się z łóżka o ósmej rano (co w Hiszpanii nie jest takie łatwe) i można było wyruszać w drogę.

Chłopaki na parkingu w dobrym humorze, chociaż jest jeszcze trochę zimno.


Pierwszym zadaniem był wypad do centrum w celu zakupienia niezbędnych do argentyńskiego grilla zapasów: krowiego mięsa i bagietek. Targ okazał się być przefantastyczny. Od obserwowania owoców morza i innych dziwacznych rzeczy mogło się zrobić niedobrze.

Centrum o poranku (rzadko się tu bywa o takich godzinach :D)


Tutaj spowalniam pochód ;)


Katedra o poranku.


Oto targ, na który się kierujemy.


Ciekawe sklepienie.


Mięso, mięso, dame mięso!



Chorizo. Taką tutaj mamy kiełbasę!


Jakieś kraby czy coś.


Sephia. Czyli meduza. POWODZENIA.


Tego kolegę to bym zjadła :D Chrupiący się zdaje.


Bez komentarza...


Tu chłopaki pozują do zdjęcia.


Najwyraźniej można to jeść.


Targ złapany w kadr.


Ja poproszę tego trochę!


Super promocja na czerwone krewetki! KRÓLEWSKIE!


Łośmiornice.


Łośmiornice matki.


To się rusza...


Truskawki jak plastikowe.


Kopuła budynku targu.


A oto CZŁOWIEK, KTÓRY POKROIŁ NAM KROWĘ.


Wracamy z targu, a tu na ryneczku panieneczka.


Po zakupach czas na wyjazd z miasta. Jose prowadzi i samochód i rozmowę ;)


Walencjańska wiocha coraz bliżej.



Przy stacji benzynowej - pomarańcze.


Na stacji kupuje się drewno na grill.


Jesteśmy! Oto wiocha podwalencjańska w słońcu. Niestety nie pamiętam jej nazwy..






Czekamy aż wszyscy przyjadą na miejsce i rozpoczniemy pieczenie mięsa (a raczej Ariel rozpocznie).


Tu chłopaki robią konkurencyjne danie. Na pewno gorsze niż krowa. Jakieś parówki smażą czy co. Poinformowano nas również, że chłopcy ci są odpowiednikami polskich dresów czy karków :D Nazywają ich tu mascachapas.


Dziecko bawi się młotkiem, kto by się tam przejmował.


Krowie mięsko.


Będzie też chorizo! A co.


Jako że ostatnio hitem jest hardkorowy koksu...


Ariel prezentuje ;)


A oto Joaquin!


Zbieramy drewno.


I cykamy fotki.



Jose, ja, Juan i tata Joaquina :P


MOŻNA JEŚĆ!


Prezentujemy zadowolenie z gotowego mięsa.


Drugi stół nie będzie gorszy.


"O matko, ale dobre"


"Eeej, fotę nam robi"


I pojedzone. Tutaj jeszcze nie wiemy, że z przejedzenia nie będzie można się ruszać.


Mistrz drugiego planu, JOSE!


Gorąco i daje po gałach.



Następnie ze strony Carlosa padł pomysł meczu w piłkę nożną (już się wszyscy zdążyli dowiedzieć o mojej piłkarskiej historii), a więc zabraliśmy piłkę biednemu Joaquinowi i ruszyliśmy na "boisko". Po chwili mieliśmy już gotowe bramki (po dwa kamienie na każdą). Niestety zdjęć z meczu nie mam, moja drużyna w składzie ja, Carlos, Jose i Juan niestety przegrała :P Ale to tylko dlatego, że druga drużyna miała dużego farta ;D No i Ariel nawet dobrze kiwał. Mecz zaowocował również licznymi kontuzjami, w tym np. moim efektownym upadkiem ;p Udało mi się jednak strzelić gola, dzięki pięknej akcji z Carlosem!

Tu już zmarnowani po meczu.


Carlos ;) Roberto Carlos. :D


Wszyscy padnięci wskoczyliśmy do samochodów i wróciliśmy do Walencji. Po drodze byliśmy świadkami wypadku samochodowego (kierowca nie zauważył czerwonego światła, prawie wjechał na pieszego, wykonał półobrót w poziomie i uderzył tyłem w latarnię), jednak na szczęście nikomu nic się nie stało. A jednak w Walencji nie jest tak bezpiecznie na drogach jak mi się wcześniej wydawało.

Karol i ja stwierdziliśmy, że jeszcze się nie dobiliśmy wystarczająco tego dnia, a więc ruszyliśmy w miasto w celu podbicia kolejnych erasmusowych imprez. Tutaj pożegnalne party u Niemki Gesire (nie wiem jak się pisze jej imię!). Nie było aż tak wielu ludzi, więc dało się normalnie pogadać.

Poniżej my i calimocho (chodzi o drink :D pozdro dla fanów Salamanki... :))


Będą chupitos.


Tutaj, albo chwilę po wykonaniu zdjęcia, Waldemar i ja odbyliśmy walkę UV vs UPV (walencjańskie uczelnie). Chyba skończyło się na 3:3 i moim argumentem, że na campusie UPV można kupić i pić piwo (co akurat nie było zmyślone) ;)


Wszyscy, oprócz mnie, już lekko niewyraźni ;)


Potem skoczyliśmy na imprezę do Kuby, Beth i Toby'ego, czyli bohaterów mojej pierwszej erasmusowej imprezy :P


;))) Waldemar miał najlepszy strój.


Na imprezie jednak było tak dużo ludzi, że praktycznie nie weszliśmy w głąb mieszkania, tylko rozmawialiśmy na korytarzu. O drugiej czy tam trzeciej stwierdzieliśmy, że to za dużo jak na jeden dzień i zwialiśmy do domu.

UFF, to tyle. Ciaooooo & besos para todos.

3 komentarze:

  1. hahaha wino z colą w takiej ilości co wtedy to tylko w Salamance:)) yyc chciałam powieeedzieeec ze tata Joaquina jest calkiem całkiem ;) jeśli to ten co mysle .. nieco dłuzsze włos.. blondyn ? ;> yyy zdjecia z targu niesamowite ;o fuuu gdzie to pyszne jedzenie co w salamance.. a co do miesa krowy moniax ... to kochanie me poprostu WOŁOWINA :O:O taka jak nasza.. ekhm no może prawie ;) a kiedy bedzie zdjecie wielkiej szyny ??? takiej zawieszonej spleśniałej?? Psujo oczekuje widoku Jamon Serrano :) tylko po to miałby nawet ochote pojechac hehehhehe cłauusyyyyy p.s powiedz Arielowi ze me gusta su pelo ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. aaa a co do hardcorowego koksu to .." NIE MA LIPY" ;) tu króluje w rytmie Barbry Streisand ;);) a i jak jeszcze raz bedziesz w krótkim rekawie to zabije :D haha ja ledwie buty jesienno-wiosenne założyłam... a ty lato jakies masz ;*

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie, to nie jest wołowina jak u nas! To jest CARNE ASADA! Cokolwiek to znaczy :D haha, wielkie szyny były wszędzie, ale to było zbyt obrzydliwe żeby robić zdjęcia :P Jamonów Ci tutaj dostatek.. tak powiedz Psujowi ;) No lato, lato u nas... ale i tak wszyscy chorują, w tym ja :D

    OdpowiedzUsuń