czwartek, 24 lutego 2011

Urodziny Jose, piknik i imprezowy poniedziałek

Ostatni tydzień minął na powiększaniu erasmusowej ekipy, chodzeniu (albo i nie) na zajęcia oraz walce z przeziębieniem!!! Tak, Moniax rozchorował się po raz drugi, ale dzisiaj już jest dobrze (tak to jest z chorowaniem po zmianie klimatu - trwa to dzień lub dwa, na szczęście, bo nie ma nic gorszego niż chorowanie na erasmusie!). 

Sobota była dniem urodzin Jose! Czyli powitajmy hiszpańskie heavymetalowe towarzystwo po raz kolejny :D

Jose otwiera prezent. To pomarańczowe coś to kamienie ;) Jose jeszcze nie wie, że prezent, czyli bilet na heavymetalowy koncert, przyklejony jest do spodu pudełka opakowania. :D Się zmieszał biedny :D


No fajne te kamienie, dzięki...


Ohoo. Ciepłooo.


Jest! :D


Towarzycho przy stole.


Carlos, który uważa, że źle wychodzi na zdjęciach. No ja się nie zgadzam.


Po kolacji przenosimy się do jednego z klubów, oczywiście koniecznie heavymetalowych.

Oto heavymetalowa banda w pełnym składzie :P


Carlos i Nuria.


Ariel też jest :D


Juan i Carlos. Czyli Juan Carlos.


Tym razem Jurema jest zbyt pijana, by uciekać przed aparatem :)))))))


No i się rozmazało. Przynajmniej nie widać zmrużonych oczek :P


Nuria się wyduria.


Reszta też.



Tu już wracamy, a Jurema prezentuje swą heavymetalową kreację. Oczywiście dostanę w czapę za to zdjęcie, no ale tam :D


Następnego dnia rankiem, czyli koło godziny czternastej obudził mnie sms. PIKNIK! Wypadało iść, no bo człowiek głodny, a w lodówce niewiele. Wskoczyłam na rowerek miejski i po kilkunastu minutach poszukiwań byłam już przy Turii, a tam same gwiazdy!

Claudio kroi bagietkę... :D


Aggeliki się wyspała.


:)


W niedzielę na Turii jest całkiem sporo ludzi.


Simooooone.


Niko przyniósł dostawę jedzenia.


Leonidas też.


My i fontanna w tle.



Ponieważ mamy tutaj wielu fanów piłki nożnej, po obfitym śniadanio-obiedzie przyszedł czas na MECZ! Ha. Zdobyłam nową ksywkę. LA BESTIA :D


Zdjęcie ekip, jak przed każdym poważnym meczem.


Moniax na ochłapach. W Hiszpanii mam inną taktykę.


Tym razem to moja drużyna wygrała! A piknik przerodził się w siesto-fiestę. ;D


Turia nocą.


Takie tam rozrywki Włochów.


Kończymy, żegnamy się. Niedzielny piknik ma się stać naszą tradycją.


Nie ma olewactwa. W poniedziałek, czyli dnia następnego, wychodzimy na piwko ;) Ale nie za daleko w miasto, żeby się przypadkiem zbytnio nie zmęczyć.

Caroline.

Moniax stłukł szklankę. Nic nowego ;) Tyle, że spodnie Leonidasa ucierpiały...


Ktoś tam zarzucił, że gdzieś jest impreza. Idziemy ;D Poniżej fota jak z okładki serialu. :D


Fajnie jest, czekamy na znajomych już z 15 minut, a nie jest zbyt ciepło!


Na imprezie okazało się, że mamy nadmiar ludzi. Nie przeszkodziło nam to jednak w poznaniu kilku osób. Spotkałam Włoszkę, z którą dialog prezentował się następująco:

Włoszka: Skąd jesteśśśś!!!
Moniax: Z Polski.
Włoszka: POLSKAAAAAAAAAAAAA!!!!! (wybuch radości)

Chwila przerwy. Tutaj Włoszka prezentuje mnie każdej przechodzącej obok osobie. Włosi kochają Polaków!

Włoszka znienacka: FORZAAAAAAA ITALIAAAAAA!!!!!!

Chwila konsternacji.

Włoszka: Jak jest FORZA po Polsku?
Moniax: Siła.

"SIŁAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!"

I tak już było do końca imprezy. Każdy, kto obok nas przeszedł, musiał przejść obowiązkową lekcję polskiego oraz zobaczyć na własne oczy, jak to Włoszka przyjmuje pozę goryla i krzyczy nowo przyswojone słówko.

Na lewo ode mnie zabawna Włoszka ;)


Kolega z Hiszpanii (który strzelił focha, bo myślałam, że jest Włochem, co poradzisz).


To tyle. Ja się kuruję, a wy bawcie się dobrze, tak jak ten pan niżej ;)

sobota, 19 lutego 2011

Użeranie się z zajęciami oraz... botellón musi być! ;)

Ubiegły tydzień minął pod znakiem układania planu zajęć. Okazuje się, że wybór odpowiednich przedmiotów to nie taka prosta sprawa. Najfajniejsze (i najłatwiejsze) przedmioty bowiem na ogół się pokrywają. Także często okazuje się, że wybrane przez nas zajęcia to straszna nuda (np. historia kompozycji w architekturze.. nie dało się wysiedzieć) i znowu wszystko trzeba zmieniać. Wygląda na to, że powoli Moniaxowi udaje się ułożyć w miarę możliwy i znośny plan - niech koledzy i koleżanki architekci z Polski spojrzą, czym my się tutaj będziemy zajmować :D Normalnie przedmioty rodem z ASP:

Kolor w przestrzeniach publicznych (to będzie chyba robienie plakatu. Pani prowadzącej podobno każda abstrakcja się podoba także no stress :P), Rzeźba i otoczenie urbanistyczne, czyli jak student architektury ma zdobyć potrzebne ECTSy? Odpowiedź: rzeźba ma ich aż 7,7 :D (prowadzona jest ponadto przez superowego pana Hobbita - tak go nazywają bo ma bokobrody fajne), Rysunek odręczny (tak, tak, już w czwartek będziemy rysować walencjański rynek!), Opracowanie graficzne budynku (czyli rysowanie istniejącego budynku w cadzie) oraz PROJEKT WŁAŚCIWY. A projektować będziemy oczywiście zabudowę wielorodzinną. Tadaaa. Oczywiście w międzyczasie może udamy się na jakieś zajęcia z języka hiszpańskiego, chociaż ktoś bardzo inteligentny ułożył plan tak, że hiszpański się ze wszystkim pokrywa : ))) Ponadto erasmusi mówią na ten przedmiot mierda. Tłumaczyć nie będę.

Wydarzenia minionego tygodnia można opisać w wielkim skrócie. Wypiliśmy dużo kawy (no 60 eurocentów sztuka, no), spotkaliśmy kilka Polek, które na każdym kroku recenzowały nam poszczególne przedmioty. Z lekcji hiszpańskiego Moniax został brutalnie wyrzucony (no może nie tak brutalnie), ponieważ, jak to ujęła pani Marisa "NIE JEST PANI MATRYKUŁOWANA". A "matrykuły" nie mogę uzyskać póki co, ponieważ mój hiszpański jest zbyt dobry i muszą być miejsca dla leszczy. :))) Próbowałam jednak dalej w uroczy sposób:
- A mogę posłuchać?
- NIEEEEEEEEEEEEEEE.

:/ Bądź tu uprzejmą.

Zaowocowało to tym, że opuściłam salę, machając na cały ten hiszpański ręką i rozpoczęłam poszukiwania wyjścia z budynku (Hiszpanie mają naprawdę słabą organizację). Skończyło się uruchomieniem alarmu przeciwpożarowego. Na szczęście nie wyniknęło z tego nic gorszego niż rozbawione spojrzenia walencjańskich studentów oraz potępiające kiwanie głową pana strażnika. Uśmiechnęłam się do niego niewinnie, wzruszyłam ramionami i wycofałam się za róg budynku. Na szczęście groźny pan mnie nie gonił.

Na rzeźbie rzeźbiliśmy ze styropianu. Na ogół nie przepadam za rzeźbą, ale tutaj może będzie trochę lepiej. Pan Hobbit (który ostatnio stwierdził, że jakoś tak dużo Polaków przewija się przez jego zajęcia :D) wywnioskował z obserwacji (naszych zdezorientowanych min), że pewnie nigdy nic nie rzeźbiliśmy (co nie jest prawdą, ale czasem lepiej to przemilczeć), więc obrzucił nas kawałkami styropianu, pokazał niezbędne przyrządy (np. odkurzacz do odkurzenia SIEBIE z drobinek styropianu) i stwierdził, że mamy wyrzeźbić to, co chcemy w ramach przygotowania do ćwiczenia właściwego. Abstrakcja, nieabstrakcja, człowiek, pół człowieka, cokolwiek. Wyrzeźbiłam straszne dziwadło. Na szczęście pan Hobbit mnie nie wyśmiał, tylko mówił coś tam, że "ta powierzchnia jest zbyt podobna i przewidywalna". Nie ma to jak uwielbiane przeze mnie korekty z rzeźby! W tym miejscu pozdrawiam krakowskich profesorów rzeźby i te ich "proszęęę rzeźbić muuuuzykę". Z tymże tutaj jest to dodatkowo korekta z rzeźby PO HISZPAŃSKU. No nic, pouczę się nowych wyrażeń w stylu "muzyka formy" albo "tworzymy muzykę, nie instrument".

W środę nie poszliśmy na projektowanie. Już się zaczyna. :P

A czwartek i piątek to już praktycznie weekend. Pomachamy trochę ołówkami w jakimś ciepłym miejscu w Walencji w ramach rysunku odręcznego i adioooos. ;P

W czwartek oczywiście miejsce miał botellón. Zdaje się, że już mamy stałą botellońską ekipę :P Parę epizodów niżej fociaki.

Ale przed botellonem odbyła się jeszcze krótka wycieczka do centrum, tym razem ROWEREM MIEJSKIM! Tak, wreszcie karta doszła pocztą! Rower miejski to świetna sprawa, pod warunkiem, że człowiek kojarzy mniej więcej, gdzie są stacje. Darmowe jest tylko pół godziny, potem trzeba zmienić rower. Już oczywiście Moniax wisi miastu 0,50 euro, bo się w porę nie ogarnął ze stacją. No bywa.

Plaza de la Virgen




Poniżej walencjański rowerek miejski, który pomógł nam ogromnie w szybkim przemieszczaniu się po mieście. Szukanie sklepu z chińczykiem, który sprzedałby nam wino, było tego wieczora nie lada wyzwaniem. Na szczęście ostatecznie udało się go znaleźć ;) Musicie bowiem wiedzieć, że w Hiszpanii po 22 alkoholu się już nie sprzedaje. Jedynym ratunkiem jest wcześniejsze zaopatrzenie się w pożądane napoje bądź odnalezienie sklepu chińczyka :D


Walencja jest dość dużym miastem, ale o dziwo bardzo często wpada się tu na znajomych. Oto nasi kumple z Włoch Claudio i Simone, którzy też wybierali się na botellón.


00:00 to dla Hiszpanów wczesna pora. Ludzi ni mo...


...ale o pierwszej już się robi gęsto.

 
Grecja i Węgry :)
 

:) Niemcy i...? Oj tam, nie pamiętam.


 Grecja, Węgry, Polska i Niemcyyy.


A obok proszę bardzo, Jonas i Johannes z Niemiec. Już ich znamy.


 ;)
 

Komplecik.


Niko pozuje.


:D


Kto zrobi dziwniejszą pozę.

  
 I na pożegnanie:


Po botellónie chcieliśmy udać się do jakiegoś baru czy coś, ale właściwie na nic nie mogliśmy się zdecydować. Skończyło się na przydługim spacerze i powrotem na Benimaclet. Pracowity czwartek dobiegł końca!

Dzisiaj mamy natomiast pracowitą sobotę. ;)))))) Andy robi kolację, a Jose ma urodziny! Zatem póki co, adios!