wtorek, 15 marca 2011

Hiszpańska muzyka na żywo i Xativa z Albuferą

Wskutek różnych problemów i komputerowych nieporozumień mamy kolejną notkę z potężnym opóźnieniem. :P Życie toczy się ostatnio bardzo bujnie. Nastąpiła jednak seria pechowych wydarzeń, ale o nich opowiem później. Zacznijmy od tego, że obecnie nasza erasmusowa banda urządza różnorakie wyjścia niemal codziennie. No ale przecież na erasmusie inaczej się nie da, nie?

Zaczynamy od zeszłego piątku (czyli 4 marca). Wyskoczyliśmy do klubu, w którym miał być koncert na żywo. Najpierw siedziałam sobie z Leonidasem, potem wpadła cała erasmusowska reszta ;)



Niemki i Leonidasss.


Marta i Cristian.


:P


Śpiiiimy.


Po koncercie odbywały się występy przypadkowych osób, np. barmana :D (no może on akurat nie jest taki przypadkowy w barze) który, a propos, zaśpiewał "Sueno su boca"! :D Pozdro, klasa hiszpańska. Potem zapraszano ludzi na scenę, właściwie to korciło mnie żeby wyjść i sobie pograć na ich pięknej gitarze, no ale wtedy zmuszona bym była coś zaśpiewać. No hmpffff. TYLKO CO! :D Z Martą chciałyśmy wyjść na scenę i coś zafałszować, ale okazało się, że nasz repertuar jest mocno ograniczony i tyle z tego wyszło, czyli nic.

Po koncercie chciałam ukraść piękną gitarę elektryczną, ale się nie udało. :|

A potem był klub!



Niedziela (6 marca) okazała się wspaniałym dniem, a facebook - wspaniałym organizatorem. Johannes bowiem, czyli jeden z moich niemieckich kumpli, zaproponował wycieczkę do Xativy, czyli małej miejscowości położonej godzinę na południe od Walencji. Nie było się co zastanawiać! Następnego dnia okazało się, że oprócz mnie zgłosiła się również znajoma mi już z botellonów Alicja :P Towarzyszył nam również Mateo, czyli kolega Johannesa z mieszkania.

Wypożyczyliśmy samochód (tak właściwie to niezła bryka) i ruszyliśmy w dal. Xativa jest malutkim miasteczkiem, w którym największą (i jedyną) atrakcją jest zamek, z którego rozciąga się widok na cały region Walencji! Nie ma co pisać, poniżej fotorelacja :)

Johannes i Mateo.


Słodkości w kawiarence.


Wchodzimy, a raczej wjeżdżamy samochodem na zamek.


Widać cały region Walencji!



Tu już na szczycie.







Johannes wkracza na plan zdjęciowy.


Sesja z zamkiem :)









Mateo pozuje.



"O z tamtą górą chcę zdjęcie!"


Wszędzie góry w tej Hiszpanii.







Kawałek centrum, czyli już jesteśmy na dole. 


Po zamku przyszedł czas na kawę w "centrum" ;) A następnie, jako że mieliśmy samochód na własność na 24 godziny, postanowiliśmy przejechać się na wybrzeże i zerknąć na plaże na południe od Walencji. Sama podróż w tamte rejony była piękna (jechaliśmy między górami, a z nich mieliśmy wspaniały widok na morze). Na te plaże ponoć cała Walencja jeździ się kąpać (są one mniej zatłoczone przez turystów). Plaża jednak nie zrobiła na mnie wrażenia, gdyż zamiast dzikich palm rosnących przy plaży mamy tam brzydkie budynki, które wydają się być opustoszałe. No i wielkim minusem Walencji jest brak zachodu słońca od strony morza...

Droga na wybrzeże:






Plaże na południe od Walencji (które miały być piękne...)



Można zobaczyć port w Walencji od drugiej strony.



W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Park Albufera (rezerwat przyrody - zachęcam do obejrzenia zdjęcia satelitarnego w wikipedii), czyli jedno z piękniejszych miejsc jakie widziałam w życiu. Znajduje się tam przeogromna laguna, którą od morza oddziela jedynie wąski pas lądu (na tym cyplu staliśmy my :) ). Poszczęściło nam się, bo trafiliśmy na zachód słońca (który, a propos, bardzo szybko się skończył). No, nie ma co więcej mówić, niech zdjęcia oddadzą atmosferę tego miejsca. 











Słońce zaszło, a my wróciliśmy do domu. I tyle. Wycieczka była przewspaniała! 

Trzymajcie się, kolejna notka już jutro!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz