środa, 16 marca 2011

Botellonowe przebierańce, Mascarell i MTV Winter!

Spóźnionej relacji ciąg dalszy. 
Drugi tydzień marca okazał się być tygodniem PRACY :P Ooo tak, mieliśmy pierwszą entregę z projektowania. Łatwo nie poszło, ale środa szybko minęła i znów mieliśmy labę. Oto jak wygląda styl hiszpańskiego studiowania : ))

10 marca przypadał czwartek, a co za tym idzie? BOTELLÓN. Mieliśmy jednak zaproszenie również na imprezę przebierańcową (co tam, że już po karnawale). Musicie bowiem wiedzieć, że w trakcie karnawału Walencja popada w istne szaleństwo, ludzie chodzą poprzebierani za dziwaczne rzeczy po ulicach (coś jak juwenalia) i nikogo to nie dziwi. Wszystko dlatego, że już za chwilę będziemy mieć FALLAS (15-19 marca), czyli przeogromne święto Walencji. Ale Hiszpanom nie zaszkodzi świętować już pół miesiąca przed startem ;)


Okulary wymiatają.


Chinka, różowe dziwadło i jakiś gringo meksykański.


Niegrzeczny Teo. ;p


Potem wyskoczyliśmy na botellón, który okazał się bardzo udany. Może to dlatego, że wszyscy się na nas gapili, krzyczeli "ej, ale karnawał się skończył!". Wielu ludzi nas zaczepiało i zagadywało jak do znajomych :D Kilka dziewczyn (co dziwne) widząc mnie w mojej super odblaskowej peruce i mega wypasionych zielonych okularach zaczęło krzyczeć "MIRA QUE BONITA!!!" :D Jak widać dziwaczny strój sprzyja poznawaniu ludzi. Na botellonie spotkaliśmy sporo znajomych, a ja napadłam na jednego Hiszpana z gitarą i wystosowałam prośbę o przechwyt instrumentu :D Ten najwyraźniej był pijany, bo od razu mi dał gitarę i zachęcał do zagrania jakiejś przepięknej hiszpańskiej piosenki. :D Potem zostałam poinstruowana, gdzie można kupić najtaniej gitarę, ale wiele się nie dowiedziałam, bo koledzy gitarzysty nagle zaczęli zadawać milion pytań i tyle z tego wyszło. Ale udało mi się pograć na gitarze. HA! :D Sukces botellonowy.


W naszych porąbanych strojach musieliśmy śmiesznie wyglądać przemierzając miasto na rowerach :D


Dużo ludzi do nas coś krzyczało, a najwięcej "VIVA ERASMUS!!!" :D Musimy się częściej tak stroić na imprezy.





Nadchodzące dni miały okazać się bardzo smutne, gdyż wszyscy mieli gdzieś się wynieść z mieszkania na jakiś czas. Jak to stwierdziła Jurema, przez najbliższych kilka dni miałam być panią domu :D

I oczywiście do mnie należało zajmowanie się walniętym kotem Traumą. 

Zacznijmy od tego, że już pierwszego dnia bez Juremy kot zaczął świrować. W nocy otwierał mi drzwi do pokoju, rano chciał zjeść moje śniadanie oraz nie przestawał przeraźliwie głośno miauczeć.

Piątek, jeśli chodzi o Traumę, okazał się dniem bardzo "zabawnym". Otóż Moniax bardzo cieszył się na myśl, że ma wolne od uczelni, można popisać bloga i takie tam. Jakże się Moniax zdziwił, gdy z wesołego rytmu wyrwał go telefon. Dzwoniła pewna Niemka, której miałam przekazać klucze do jednego domku w Andaluzji. Nie ma problemu, nie brzmi to jak jakieś arcytrudne zadanie, nie? Niemka wpadła po pięciu minutach (mieszkała blisko) i już się zapoznawałyśmy ze sobą, plotkowałyśmy i oglądałyśmy wspólnie mieszkanie, kiedy w końcu Niemka orzekła, że czas wychodzić. Odprowadziłam ją do korytarza, pogadałyśmy jeszcze trochę. Otworzyłam drzwi wyjściowe. Niemka przekroczyła próg. Byłyśmy jeszcze w trakcie rozmowy. Nagle zza rogu korytarza wybiegł kocur. Ileż ja się nasłuchałam wcześniej historii o tym jak to kot uciekał z domu, i jakie jest to okropne! Dlatego musiałam zachować się tak, jak się zachowałam. Zapobiegłam ucieczce kota. Wyskoczyłam z mieszkania za Niemką i zamknęłam drzwi.

A przecież wszystkie drzwi w Hiszpanii ZATRZASKUJĄ SIĘ OD ZEWNĄTRZ.

O tym nie pomyślałam, ale było już za późno. Niemka spojrzała na mnie ze zgrozą. No i klops. Przez głowę przeleciały mi wszystkie możliwe okropne rzeczy, które mogłam zostawić w mieszkaniu, np. zupę na gazie. ;D Na szczęście zostawiłam jedynie zapalone światło. I KOTA SAMEGO W MIESZKANIU. Hahaha. Dobrze mu tak, drań jeden. Wszystko przez niego.

Ale wróćmy do naszej zabawnej historii. Miałam na sobie spodnie od dresu, rozciągnięty sweter i adidasy (na szczęście puchate kapcie uprałam dzień wcześniej, to by dopiero było śmieszne - biegać w takich kudłatych kapciach po mieście) i w miarę normalną fryzurę (na szczęście). Nic poza tym przy sobie nie miałam, jedynie Niemkę (której tak właściwie w ogóle nie znałam). A na zewnątrz zimno i deszcz. Poszłyśmy zatem do jej mieszkania, by wołać pomocy na Facebooku (a jednak do czegoś się to to przydaje!). Po kilku akcjach ratowniczych na facebooku z udziałem Juremy i Marty oraz paru wybuchach śmiechu ze strony chłopaka Niemki (który przy okazji stwierdził, że jemu się już pięć razy coś takiego przydarzyło), udało się wreszcie ustalić, że Jurema za dwie godziny będzie w domu, a ja ruszę do mieszkania Mateusza. Generalnie historia w końcu zakończyła się szczęśliwie, ale nigdy nie zapomnę mojego radosnego biegu z powrotem do mieszkania w ulewnym deszczu, podczas którego mijałam przechodniów, którzy zapewne dziwili się, że są ludzie, którzy w taką ulewę wychodzą na JOGGING.

A mi było zimno po prostu. I po tylu przeżyciach tęsknił mi się mój pokoik :P

Nie był to koniec upokarzającej historii. W mieszkaniu czekały bowiem Andy i Jurema gotowe obdarowywać mnie pokrzepiającymi słowami w stylu "oj biedne głupiutkie to to takie". Wrrr. No ale przyznali, przyznali, że to wina tego kota z ADHD.

Co nie zmienia faktu, że boję się siebie i moich upokarzających przygód coraz bardziej. ;P

W sobotę 12 marca przypadał MTV Winter, ale niestety, biedne dzieci z architektury musiały jechać na wycieczkę trwającą od 9 rano do 9 wieczorem. Pojechaliśmy do miejscowości o nazwie Mascarell. Ściślej mówiąc, nie była to miejscowość, a wiocha z murem z jednej strony i murem z drugiej (jakieś 150 metrów między nimi :D). Przekonaliśmy się, jak koszmarna może być taka wycieczka z hiszpańskimi profesorami. W ciągu tych dwunastu godzin mniej więcej 4 spędziliśmy na rzeczywistej pracy polegającej na inwentaryzacji kościoła. Resztę spędziliśmy na oczekiwaniu na otwarcie kościoła, kawie (bo już nam się nie chciało czekać), obiedzie oraz, hurra, kolejnym oczekiwaniu, tym razem na autokar :P

Kawka. To już jakieś takie uzależnienie.



Palmy pod murem.


Jedna z niewielu uliczek.


Wieża kościółka, na którą oczywiście weszliśmy.


Heh, podoba mi się to zdjęcie, więc wrzucam. Marta, nie bij :D


Haha, tutaj Mateusz zdobywa dla nas mandarynkowe postre :D


Jedziemy na obiad, a widoki mamy ładne.


Moje drugie danie. Pierwszy raz w życiu jadłam krewetki :D Pyszne!


Kościółek, w którym zamarzaliśmy, ale pracować trzeba było.


Po męczącej wycieczce przyszedł czas na MTV Winter! Na Sum 41 i My Chemical Romance niestety nie zdążyliśmy, ale za to DJ zrobił chyba najlepszą imprezę na jakiej byłam :D Tańczyć na Ciudad de Las Artes y Las Ciencias - niezapomniane przeżycie! :P Fotorelacja:










W tłumie udało się spotkać Saschę i jego kumpla :D


Jakaż niespodzianka spotkała mnie pod moim domem (budynek z prawej). Do piątej rano na naszej ulicy - IMPREZA. Ach, kochamy Fallas ;) A całe mieszkanie się trzęsło.


Następnego dnia wstałam rano w wyśmienitym humorze. Jednak pech mnie nie opuszczał (najpierw historia z zatrzaśniętymi drzwiami, a teraz to). KOMPUTER przestał działać. Koniec bloga, projekt z projektowania przepadł, koniec FACEBOOKA. :D:D:D Nie no, ale generalnie bez kompa ciężko by było. Cały ranek próbowałam uruchomić maszynę, potem zrezygnowana wyszłam z domu i pognałam na plażę, by leczyć smutek, a tam co? Ludzie się kąpią :D Niedziela przyniosła nam 25 stopni!


Oto co spotkałam, wracając wieczorem do domu: wielkie koszmarne dziwadło na mojej ulicy. W Walencji takie rzeźby stoją teraz na niemal każdej ulicy... Niezły kicz, nie? :D Ale oni mają z tego ogromną frajdę. 


Wracając do domu zostałam również zaczepiona przez pewną staruszkę, która ostrzegła mnie, żebym tak nie chodziła patrząc w telefon, bo jeszcze wejdę na petardę. W sumie słuszna uwaga, bo obecnie petardy strzelają na każdym rogu, a rzucają je małe, głupiutkie dzieci. :D

W domu spróbowałam szczęścia przy uruchamianiu komputera. Do dziesięciu razy sztuka, jak to mawiam ja. Dziesięć razy go odpalałam (uruchamiał się na dwie sekundy i gasł). Za jedenastym razem wkurzyłam się, po raz setny wyjęłam baterię, pogłaskałam go czule, przetarłam jakieś kurzki i POWER ON. I co? Działa gnojek jeden. 

I działa do chwili obecnej. Mój komputer jest dziwny. Ale mam również pewne podejrzenia wobec gniazdka. Chodzą bowiem słuchy w naszym mieszkaniu, że połowa gniazdek działa jak chce. HMMMMM. No nic. Ucieszona wyskoczyłam z domu na wieczorne piwko z erasmusami, opowiadając wszystkim moją wesołą historię :)

Aggelikiiiii.



W Walencji graffiti jest całe mnóstwo. To poniżej jest poświęcone ofiarom wojny.


Piwko ;)


I na koniec Niko oraz nowy niemiecki kolega.


To tyle z moich marcowych przygód! Już jutro zaczynają się Fallas, aż strach myśleć co się będzie działo w tym mieście. Najazd turystów, masowa ucieczka Hiszpanów w inne rejony kraju, wszędzie zapewne petardy i wybuchy, impreza 24/7... No, erasmusi nie narzekają. Trzymać się! Słyszałam, że w Polsce ciepło :D

2 komentarze:

  1. Moniax, zapuszczasz wasy na czesc Malysza?

    OdpowiedzUsuń
  2. TAK. Już niedługo wrzucę fociaki relacjonujące proces ich zapuszczania.

    OdpowiedzUsuń