sobota, 29 stycznia 2011

Od Warszawy po Walencję, czyli wesołe wypadki dnia pierwszego..

No to zaczynamy! ;)

Na wstępie zaznaczam, że blog tworzony jest głównie dla przyjemności mojej i osób ciekawych mych walencjańskich losów.

To tyle wstępem.

Podróż zaczęła się 27 stycznia 2011 roku wraz z porządnym niewyspaniem. Nieważne, że na lotnisko trzeba było wyjechać około 3 w nocy. I tak Moniax musi pójść przecież spać o 22:00. No nic. Jakoś udało się wstać. 


Wylot z Warszawy miał nastąpić o 6:50. Oczywiście ja, jak to ja, musiałam mieć miejsce przy oknie. Na fotce wyżej można podziwiać widok na lotnisko z okna tuż przed kołowaniem samolotu na pas startowy.

Lot minął szybko. Może dlatego, że połowę drogi przedrzemałam. Zasnąć się nie dało, bo obok siedziała bardzo sympatyczna para, niestety całą drogę trajkocząca o tym, jakie to wspaniałe miejsca można zwiedzić podczas urlopu. Przy tym ciągle coś jedli. Może w ten sposób odwdzięczali się za to, że ciągle im zasłaniałam widok z okna. Bardzo fajny był moment, w którym wzbiliśmy się ponad chmury deszczowe, a tam... normalnie hiszpańskie błękitne niebo i wschodzące słońce. Czyli jednak gdzieś na świecie jest aktualnie dobra pogoda ;)

Po lądowaniu w Barcelonie nastąpiło wielkie rozczarowanie. GDZIE JEST SŁOŃCE?! Niestety, okazało się, że pogoda jest dość deszczowa. Ale to i tak lepsze niż polski mróz i śnieg. Nadszedł czas poszukiwań Aerobusa, który miał mnie zawieźć do centrum. Poszło na szczęście gładko, wyłączając próbę wyciągnięcia od pewnej Brytyjki informacji, czy to coś aby na pewno jedzie do centrum. Niestety okazała się być równie nierozgarnięta jak ja. Ale udało się, dojechaliśmy na znane mi dobrze Plaza de Catalunya. Poniżej parę zdjęć.




Następny punkt wesołej wycieczki: ZNALEŹĆ METRO! Nie było trudno, w końcu wielki (no ok, wcale nie taki wielki) czerwony znak z literką M ułatwia zadanie. Gorzej było ze znalezieniem odpowiedniej linii, ale od czego są zawsze pomocni i uprzejmi Hiszpanie! Jakaś sympatyczna pani wręcz ciągnęła mnie za rękaw i wariacko gestykulując ochoczo tłumaczyła działanie metra i trasy głównych linii. No bo przecież tutaj nikt się nie spieszy... ;)

Metro, jak to metro, na miejsce dojechało szybko. Stacja Arc de Triomf (chyba tak się pisze), a poniżej wspomniany łuk triumfalny.


Teraz pozostało już tylko znaleźć dworzec autobusowy i przeczekać godzinkę na wyjazd. Niestety okazało się, że zniżek na przejazd do Walencji nie ma, ale za to standard okazał się bardzo wysoki. Każdy pasażer dostał poczęstunek! Kiedy już rozsiadłam się wygodnie w fotelu z kosmicznym obiciem, dziwaczną obudową oraz mega dużą przestrzenią na nogi, nagle obok mnie wyskoczył mały czarnoskóry, na oko dwuletni chłopczyk. No fajnie, dzieci są fajne. I ten też byłby fajny gdyby nie chwycił mnie za ramię i okropnie nie podrapał. Oczywiście jako rasowy twardziel, nie mogłam dać mu tej satysfakcji i nawet mi się usta nie wykrzywiły. No ale uraz pozostał, zwłaszcza na ręce. Oto mały drań (który zdążył zwiać na fotel zanim się zorientowałam) oraz jego bezczelny uśmieszek, którego nie widać:


Podróż minęła szybko i męcząco, ponieważ jak się okazało, mały czarnoskóry chłopczyk ma brata bliźniaka i obaj lubują się w krzykach, piskach i wreszcie w histerycznym płaczu. Po ciężkich czterech godzinach i widokach typu: z lewej strony wybrzeże, z drugiej góry, architektura zaczęła nagle przybierać pastelowe i pomarańczowe kolory. To mogło wskazywać na jedno. Walencja! Poniżej widok na morze...


...i zalążek Walencji.


Na dworcu czekał już na mnie mój mentor Sun. Okazało się, że z moim hiszpańskim nie jest najgorzej, byłam nawet w stanie prowadzić swobodną rozmowę. Sun okazał się studentem piątego roku architektury na polibudzie w Walencji, Chińczykiem z pochodzenia i barrrdzo sympatycznym gościem. Metrem dojechaliśmy do stacji, niedaleko której znajdowało się moje mieszkanie. Udalibyśmy się prosto do niego gdyby nie fakt, że nagle bardzo zgłodniałam i zaczęłam truć Sunowi, by zaprowadził mnie do jakiejś taniej knajpy. Oczywiście bezradny Sun nie znał tej okolicy, więc weszliśmy do pierwszego lepszego baru. Sun bardzo ucieszył się na widok kanapek i stwierdził, że muszę jedną zjeść. Wybór padł na kanapkę z tortillą (słyszał kiedyś ktoś o czymś takim?). Była pyszna. Po jedzeniu skierowaliśmy się do mojej chałupy, taszcząc za sobą monstrualnych rozmiarów walizkę (która, przy okazji, ma najpiękniejszy kolor świata: FIOLETOWO-RÓŻOWY. I jeszcze ma takie bajeranckie babskie ornamenty. Nic tylko siąść i płakać i zadawać sobie pytanie: co też ci rodzice mieli na myśli kupując mi takie cudo?). Odnalezienie mieszkania nie stanowiło problemu. Drzwi otworzył nam ziom z Polski, Karol. Na korytarzu zaś pojawili się współlokatorzy: Hiszpanki Jurema i Patricia, Polak Aleks (Olek) oraz dwa koty Trauma i Ira. Samo mieszkanie zaś okazało się bardzo klimatyczne.

Sunowi zapomniałam zrobić zdjęcie. Ale będzie okazja ;)

Poniżej: Karol, Patricia i Jurema. Jurema wyraża swoją złość wobec Karola - jakieś tam malutkie problemy z nadużywaniem ogrzewania ;)))


 Koty okazały się najlepszymi modelami. Trauma wykazuje pierwsze objawy ADHD.


Wiecznie niewzruszona Ira.


Tutaj koty zaczynają się transformować, ewentualnie uruchamiać bliżej nieokreślone nadprzyrodzone moce.



Pestki słonecznika na kolację oraz wesołe rozmowy o ogrzewaniu i fakturach (wszystko w valenciano)


Nasza mega klimatyczna i fajna uliczka, czyli jak fantastyczny widok z balkonu ma Aleks.



Gość w dom. Justyna suszy ciuchy. A za nią jaskrawozielony kolor w moim pokoju.


Karol orzekł, że wychodzimy na imprezę do erasmusów (jakby przeżycia na ten dzień nie były jeszcze wystarczające!) oraz, że do tego wyjścia należy się odpowiednio przygotować.


Sok jabłkowy :)))))))))))))))))

Poniżej ich dwoje na trasie oraz Moniax Szalony Fotograf za obiektywem. Aleks już mnie nazwał japonesą, gdyż to Japończycy ponoć cały czas tylko strzelają foty.



Po drodze na imprezę w bliżej nieokreślonym domu zbieraliśmy kolejnych erasmusów. Po lewej Kuba, po prawej Szwajcar, którego imienia nie pamiętam ;p (wstyd).


Towarzycho. Po lewej miły dodatek, Beth z Knoxville, Tennessee, USA oh yea, o ile dobrze pamiętam.


No i ruszyliśmy dalej. Okazało się, że mieszkanie z imprezą znajduje się obok portu przy plaży. Szliśmy tam jakąś godzinę, w tym poprzez niebezpieczne okolice z zabudową zamieszkiwaną przez gipsies (co bardziej przypominało scenerię dla filmu) oraz toczyliśmy międzykulturowe rozmowy. Na samej imprezie znalazło się wśród grona erasmusów kilku Polaków, m.in. student budownictwa z polibudy w Krakowie. Jaki ten świat mały. ;) Impreza była przednia, chociaż nie do końca wszyscy się znali. Najweselsi okazali się Hiszpanie, którzy za bardzo zabawny uznali fakt, że mi się niechcący przysnęło (wiem, lipa, ale to była już chyba 26 godzina bez snu i na pełnym gazie). Uczyli mnie różnych zwrotów, których nie będę tłumaczyć, bo jeszcze się okaże, że źle zrozumiałam. Stwierdzili, że Walencja jest GENIALNA i dobrze wybrałam (co potwierdził też pewien Francuz). Foty:

Wojna na aparaty.


Edu zwariowany Hiszpan.



Mega oświetlona Walencja. Chyba miliony na to idą :P



Następnie koło godziny czwartej rano opuściliśmy mieszkanie i wskoczyliśmy do taksówki. Potem już tylko do wyrka. Karol i Justyna wybierali się na Kanary i kazałam im mnie obudzić, kiedy będą wstawać (a miało to nastąpić za 40 minut). Oczywiście nie zrobili tego, za co oberwą, jak tylko wrócą.

Ok, życie jak widać bujnie się toczy, ale jest już 03:15. Przestawiam się jak widać na hiszpański tryb, czyli siedzimy do późna i śpimy do późna (wstaje się tu koło 11... chociaż w Polsce większość żyje tak samo, nie?  pozdro studenci architektury, z tymże studenci architektury rzadko mogą sypiać do 11, nawet jeśli siedzą do późna...). Także na dzisiaj koniec, notka trochę bez polotu, no ale cóż, tak to jest jak się nie ma talentu, a w zamian ma się braki w śnie. W ogóle nie zdążyłam się jeszcze porządnie wyspać, a mija już drugi dzień w Walencji. Jutro opiszę bujne wydarzenia dzisiejszego dnia czyli o tym, jak to campus UPV okazał się iście amerykański, Walencja została doszczętnie podbita, a dzieła Calatravy odkryte.

To tyle. Pozdrawiam zmagających się z sesją. :)))))))))))))))))))))))) HAA, wiem, jestem potworem.

10 komentarzy:

  1. ugabuga! podoba mi sie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Trzymaj się tam!! Niektórzy nie dość że mają sesje to jeszcze chorzy są;/. Zazdroszcze Ci...

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja sesję miałam przed wyjazdem! I to naprawdę miażdżącą :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Moniax, tak Ci zazdroszczę, że... zabiję z zazdrości! :D albo nie, za bardzo Cię lubię:P . To jest życie, to jest wyjazd! Aż przyjechać się chce do Cię. Ech ech. Całusy! Ewika

    OdpowiedzUsuń
  5. kochaaaaaaam ;D:D:D hahahaha nawet w Hiszpanii musisz zasypiać na balecie :D Moniax ty się nigdy nie zmienisz :D:D:D:D hahaha ale się uśmiałam bo mi się ta impreza z ponczem przypomniała u Martyny i kolosalną galaretką :D Jackiem i Piotrkiem chyba..kiedy też zasnęłaś :D::D:D hahahhahaa a de otro lado ;> jakież to zwroty walenckie ;>?? ja chę wiedzieć, przez tego bloga czuję się bliżej tego krau :D haha a chciałam powiedzieć , ze Twoi rodzice umieją wybrać skoro już się malujesz to czemu nie różowo fioletowa walizeczka :D mam nadzieje, ze cienie od Aniora zabrane ;> ????????? :D o ile jeszcze je masz ;) hhaaa boszzzz ja tez mam sesje .. został mi ostatni egzamin z literatury portugalskiej i leżę i kwiczę nad nia ... nad romantyczną poezją Almeidy Garretta :D

    tqm ;* pisz pisz .. ja czytam :D:D:D

    OdpowiedzUsuń
  6. Ewika: zapraszam serdecznie! :D Walencja stoi otworem! :D Aniorrr... nie, ja nie chcę zasypiać na baletach, ja się chcę zmieniiić... Że co? Ja u Martyny zasnęłam? Niemożliwe! :D a zwroty walenckie: PICO Y PASO! Tak się mówi ponoć o podrywaczach... PICO una chica y la PASO.. czyli podrywasz i rzucasz :D:D Coś w tym stylu :P I krzyczęli "ooo, ese es un pico y paso!" i wskazywali na gościa co gadał z dziewczyną :D Ej, cienie od Aniora są zawsze przy mnie ;) A w obrotach najbardziej jest czerwony :D:D Dziś będzie kolejna nota, bo się śmieszne rzeczy działy :P ale to dopiero później, bo o 24:00 botellón :P

    OdpowiedzUsuń
  7. To Ty Wypij za mnie a ja się Wyśpię za Ciebie bo jutro ide odpowiadac o uwaga.. magiczne pojęcia BEHAVIORYZMIE i KOGNITYWIZMIE cokolwiek to jest :D

    20.03 a ja jeszcze tego nie wiem bo siedzeeee na fejsie i Twoim bloguuuuu aaaaaaaaaa

    p.s Pati ma fejsa ;o czaisz?

    OdpowiedzUsuń
  8. hehe no powodzenia! :) Ooo, Pati ma fejsa? :P No muszę się skontaktować, Vigo przecież trzeba zobaczyć! :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Bojku, czytam tą notkę i niemalże słyszę jakbyś stała przede mną - to szaleńcze tempo i styl Twoich opowiadań,eh :D

    Ogromnie się cieszę, że masz tak miłe początki tego erasmusowania, mam nadzieję że będziesz godnie, czy jak to się ostatnio mówi na krakowskich salonach chędogo, reprezentować naszą architekturę na arenie międzynarodowej:D

    I z przyjemnością będę śledzić Twe walencyjne poczynania:)! Boasia

    OdpowiedzUsuń
  10. chędogo? :D Hahaha, ok, obiecuję, że będę ją chędogo reprezentować! :D ah, szaleńcze tempo - no właśnie tak to tutaj wszystko się dzieje :P Buźka Asiuuu!:)

    OdpowiedzUsuń