sobota, 29 stycznia 2011

Campus UPV, miasto nocą i Calatrava

Wydarzenia dnia 28 stycznia 2011 rozpoczęły się po raz kolejny porządnym niewyspaniem. Ale nie wolno mi było spać dłużej niż do 11, gdyż umówiłam się z Sunem o 13 na campusie UPV. Oczywiście jako że nie mam tej zdolności wychodzenia z domu o takiej porze, żeby ZDĄŻYĆ GDZIEKOLWIEK, moją walencjańską kanciapę opuściłam o 12:45. 

Niestety okazało się, że dzień znowu jest deszczowy, ale na szczęście zrobiło się cieplej. Wyruszyłam na poszukiwania polibudy. Na szczęście dojście do niej nie jest zbyt skomplikowane, a sam campus trudno nie zauważyć, gdyż jest przeogromny. Z Sunem spotkaliśmy się pod Biblioteką Główną UPV. Oto Sun, któremu obiecałam osobiste przedstawienie na blogu :P



Z Sunem zajrzeliśmy do Casa de los Estudiantes, czyli dużego budynku, w którym studenci, uwaga, grają w karty, gry planszowe (jest nawet wypożyczalnia), śpią, uczą się i tym podobne. Później wpadliśmy na nasz wydział, gdzie studenci wpasowują się w typowy stereotyp studentów architektury (np. sypiają na kanapach na korytarzach - a więc są może i nawet większymi hardkorami od Polaków). Pełno tam sal z komputerami, pomieszczeń do drukowania, sal nauki oraz bibliotek z literaturą architektoniczną. Poniżej możecie zobaczyć wejście na wydział, które Sun określił jako "OBRZYDLIWE", a mnie się osobiście bardzo spodobało. W ogóle campus jest bardzo amerykański, prawdopodobnie wzorowany na tamtejszych uniwersytetach (słowa Suna).

Wejście na wydział architektury:


Sun stwierdził, że jest bardzo głodny, więc po obejrzeniu dużej ilości boisk sportowych udaliśmy się na ulubioną stołówkę mojego mentora, gdzie można zjeść porządny obiad za 4,50 euro. Wzieliśmy jakieś dziwaczne paluszki rybne (ale pyszne) oraz paellę. Sun stwierdził, że tylko w Walencji paella jest autentyczna, w Madrycie zaś już kłamią, a to co podają to nie paella).

Nadszedł czas rozstania. Sun, jak każdy student obecnie, jest w trakcie sesji i musiał spadać do biblioteki. Ja natomiast przystąpiłam do fotografowania wszystkiego co się nawinęło. Podbiegł do mnie nawet jakiś strażnik i spytał, czy jestem studentką UPV, bo tu zdjęć nie wolno robić. Zlękłam się ogromnie i wymamrotałam "Erasmus...?", a ten od razu załączył entuzjazm. "AAAH, DISFRUTAAA!!!".

;)

Poniżej foty.




 Całkiem fajne dziwadło architektoniczne:


O proszę! Jeśli ktoś do tej pory uważał, że mój styl projektowania jest dziwny (ZIELEŃ WSZĘDZIE), tu macie potwierdzenie, że MOŻNA, a jakże.


Wiele jest tu takich budowli, które bardziej niż budynki przypominają wzgórza pokryte zielenią.

Druga część dnia polegać miała na stopniowym podbijaniu Walencji. Jako chwilowy towarzysz wyprawy zaoferował się Aleks, czyli kompan z mieszkania, który miał zamiar wybrać się do biblioteki. Skończyło się w końcu na długiej pieszej wycieczce (od 17 do 24), podczas której zwiedziliśmy ogromny kawał Walencji (Aleks stwierdził, że właściwie zobaczyłam już to co najważniejsze).

Okazało się, że w Walencji znajdują się fantastyczne secesyjne klatki schodowe. Panowie na zdjęciu zaprosili nas do środka, byśmy mogli zrobić zdjęcie przewspaniałej wazie! :D



Katedra w Walencji, czyli jedno z ważniejszych miejsc.


A tutaj jakieś dawne targowisko, teraz przemienione na muzeum. Robi ogromne wrażenie.


 Dziedziniec we wnętrzu:

  

 Gdy pogoda zmieniała się na lepsze, zapadał jednocześnie zmrok. I dobrze, bo Walencja ze swoim nocnym oświetleniem wygląda genialnie.




Tu wpadliśmy na kawę.


A oto główny rynek Walencji.



Proszę bardzo panie i panowie architekci, ołówki w ręce i rysujemy perspektywkę, która tutaj tak pięknie się prezentuje :P


Siakieś takie jakby Il Gesu.


Mały bohater pierwszego planu.


Dotarliśmy na Turię, czyli wielki kanał gdzie dawniej płynęła rzeka, a obecnie znajduje się park (ponoć niebezpieczny, ale Aleks stwierdził, że to tylko plotki, w końcu nas nic złego nie spotkało). 

Widok na wszędobylskie boiska.


A na dole metro.


O proszę, a oto co się robi z drzewami w Hiszpanii! Palma > most. Architekci patrzeć i uczyć się!


Palau de la Musica.


Aleks był bardzo ciekaw, co też tutaj się działo (policjanci powiedzieli nam, że o drugiej w nocy będą wielkie fajerwerki, a przy pałacu odbywa się jakaś ceremonia). Gdy dotarliśmy na górę zbyt wiele się nie dowiedzieliśmy. Ale dla tych samochodów i matron w dziwacznych sukniach warto było czekać.




A na takim cudeńku jeździ sobie walencjański policjant. Mają też quady.


Kontynuowaliśmy spacer po Turii, aż wreszcie przed naszymi oczami ukazał się Ciudad de las Artes y las Ciencias. Nie sądziłam, że aż tutaj zajdziemy. Fajnie tak na własne oczy zobaczyć to, co przez ostatnie kilka miesięcy podziwiałam w Google :P



Ciekawy ażurowy mostek. Tylko jak starsze babcie przez niego przechodzą?



Półkula ze środka to nic innego jak... KINO.


Jaaaaaaa.


Kosmos.


Aleks przez całą wycieczkę nie dał się sfotografować, bo uznaje tylko zdjęcia zrobione z zaskoczenia ;) Tutaj możecie go zobaczyć w wersji mini. Pokazywał mi właśnie genialne rozwiązanie z łukiem, dzięki któremu gdy staliśmy po dwóch przeciwległych jego końcach, mogliśmy się słyszeć jak przez głośniki. Dźwięk niósł się po tym łuku i właśnie na tym zdjęciu odbywa się moja rozmowa z Aleksem. I wcale nie krzyczeliśmy. Coś genialnego. Architekci, zapamiętajcie tą ciekawostkę, będziecie ją opowiadać studentom jak już zostaniecie na tej naszej przeklętej uczelni :P

Aleks w wersji mini i magiczny łuk:


Jeszcze trochę Calatravy:




Tutaj już wycofywaliśmy się z powrotem do domu. Przyznam, że Walencja zrobiła na mnie ogromne wrażenie i jest znacznie ładniejsza niż to sobie wyobrażałam. Ponadto powietrze zdaje się być bardzo świeże, chłodne. Tutaj człowiek naprawdę oddycha. Ponadto drzewa z pomarańczami i cytrynami są po prostu na każdym kroku! Na samej Turii mamy zaś tysiące palm. Aleks nazywa je "palmami z fabryki". Bo się je tutaj przywozi i masowo sadzi. Naprawdę, jest to niezwykle zielone miasto.


To tyle! Po raz kolejny piszę o dniu poprzednim. Jest właśnie 22:42, a o 24:00 wychodzimy w miasto ze współlokatorami ;)

A zatem powodzenia z sesją! :P Kolejna odsłona być może jutro.

4 komentarze:

  1. Moniax! Uwielbiam Twój sposób pisania! ;D A zdjecia są fantastyczne! Baw się dobrze, pisz dużo, a nam pozostaje zazdrościć:P Pozdrowianiaaa! :*
    Klaudzik

    OdpowiedzUsuń
  2. Haha, dzięki :P Buźka i pozdrowienia! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. ehh czasem te nocne zdjęcia przypominają mi Salamance ;( ehh a wiesz, że na pulpicie mam Lloret.. zawsze jak mi się już nie chce uczyc .. to sobie na nie patrzę i mówię Aniorr.. obiecałaś , że wrócisz.. więc nie odpier... ;);) heheh ;***** kosmos jest świetny a moniax taki malutki kosmopolita :D

    pozdro dla Szuna :)

    OdpowiedzUsuń
  4. :D:D Hehe ;) Trochę tu inaczej niż w Salamance, ale Salamanca mi się miło wspomina... ;D Nie że Lloret bejb, Valencię musisz zobaczyć! Na mnie to miasto robi ogromne wrażenie, a plaża jaka wielka ;) No ale Plaża w Lloret w sumie lepiej się prezentowała :D Ale to miasto jako całość jest genialne!

    OdpowiedzUsuń