poniedziałek, 31 stycznia 2011

Hiszpańska impreza heavymetalowa i leniwa niedziela ;-)

Dzisiejsza notka obejmuje dwa dni. Za dużo się dzieje i za mało mam czasu jednocześnie :P

Dzień rozpoczął się zakupami. Razem z Aleksem wyskoczyliśmy do Mercadony czyli najtańszego i najlepiej zaopatrzonego sklepu w okolicy. Co się okazało po wyjściu z mieszkania? Pogoda jest przefantastyczna! Koniec deszczu! Lazurowe niebo i słońce, a do tego wiosenna pogoda. Teraz to dopiero czuje się hiszpański klimat.

Poniżej widok na dziedziniec z mojego okna. Ha, a jak tam w Polsce? Zimno i ŚNIEG? :D Ooo.


Takie uliczki mam w moim barrio:


W Mercadonie okazało się, że bardzo popularne w Hiszpanii są polvorones czyli kruche ciastka, dość dziwne w smaku :P Aleks kupił ich ze dwa wory, bo, jak stwierdził, jeden zje sam, a drugi zawiezie  znajomym z Polski, którzy najwyraźniej stanowią fanklub polvoronów. ;)

klik:

Aleks okazał się być również mega dobrym kucharzem znającym fajne dania, które wymyślał ze znajomymi w swoich studenckich czasach (główna zasada twórcza: co mamy w lodówce?). Aleks ponadto uwielbia gotować (co za szczęście, nie? :D)

Makaron, tuńczyk, sałata lodowa i coś jeszcze, ale nie pamiętam :P Do tego oczywiście wino.


Po obiedzie całe towarzycho zebrało się w salonie. Rozmawialiśmy o muzyce (głównie heavymetalowej) oraz nastąpiła youtube'owa integracja podczas której mogłam poznać największe i najbardziej lipne hiciory hiszpańskie :P

Jurema w piżamie chowająca się przed aparatem oraz jej chłopak Ariel z Argentyny.

 

Trauma przeszkadza w kuchni, ale jest zbyt słodka żeby ją wyrzucić.



Wieczorem miałam iść wcześniej spać, bo ostatnie dni były dość męczące i trochę padałam z nóg. Jednak była to sobota wieczór, a w Hiszpanii sobota wieczór zobowiązuje. Rozmowa przeprowadzona z Arielem prezentuje się następująco (wolne tłumaczenie :D):

- MONIKA!!!
- Co?
- NIE IDŹ SPAĆ!!!
- Dlaczego?
- Wychodzimy o północy!!!

No i weź tu odmów. 

Punkt dwunasta ja, Jurema, Ariel, Aleks i przyjaciółka Juremy wbiliśmy się do samochodu i ruszyliśmy do małego pueblo pod Walencją o nazwie Sedavi (uparcie nazywałam je Selavi aż się w końcu przyjęło). Okazało się, że wpadniemy do baru heavymetalowego, w którym o dziwo nikt nie siedzi, wszyscy stoją i piją. Atmosfera iście koncertowa, czarne stroje, długie włosy itp. Poznałam fajnych Hiszpanów, którzy poinformowali mnie, że jestem biedna, bo zadaję się z takimi walniętych ludzi :P Z Jose odbyłam długą rozmowę o muzyce (Jose zna MUSE!) - okazało się, że jak się zacznie gadać z tym gościem to się już nie skończy. Mój późniejszy dialog z Juremą brzmiał następująco:

- Ooo, fajny gościu z tego Jose. Ale sobie z nim pogadałam.
Jurema: Nooo, fajny, fajny. I nie ma dziewczyny!!!!!!!!!!!
- ... 

;)

Okazało się, że Ariel jest gitarzystą, Aleks gra na basie, więc może nawet w Hiszpanii sklecimy kapelę! :D Kiedy już wszyscy byli trochę pijani, padały takie pomysły, ale nie wiem czy obecnie ktoś o nich pamięta.

Do domu wróciliśmy koło czwartej. I spać. ;)

Pobudka iście hiszpańska: 13:30. Plany na niedzielę: brak. Ale wystarczyła chwilowa rozmowa na naszym wspaniałym balkonie kuchennym i już wiedzieliśmy co robić. PLAŻA! Pogoda po raz kolejny okazała się fantastyczna. Niestety nie mam zdjęć z plaży, bo superinteligentny Moniax ładował baterie, ale potem zapomniał ich zabrać :))) Najpierw wyskoczyliśmy do knajpy na poranną kawę i tosty z pomidorami (a była już godzina 18) - bardzo żałowałam, że nie mam aparatu, bo knajpa ta miała niesamowity klimat. Wszyscy tam piją kawę, jedzą śniadanie (paradoks: nawet jeśli była już 18, to niebo zdawało się być poranne), a przed nimi rozciąga się wspaniały widok na morze. Aleks wyskoczył na plażę tylko po to by tam poczytać, zatem wyruszyłam sama w podróż z plaży ku centrum. Świetne w Walencji jest to, że plaże są ogromne. Nigdzie nie widziałam tak szerokich plaż. Zabudowa przy plaży nie należy do najładniejszych i najbardziej zadbanych, ale mimo to jest klimatyczna. Z plaży trafiłam w gąszcz uliczek i malutkich domków, które zamieszkają oczywiście gipsies (następnym razem je sfotografuję). Po konsultacjach z kilkoma różnymi Hiszpanami udało mi się w końcu dotrzeć do głównej ulicy Blasco Ibañez. Idąc nią przez jakieś pół godziny w końcu dostaniemy się do jednego z mostów nad Turią i stamtąd wreszcie do centrum. Na przejściu dla pieszych poznałam sympatycznego Sadio z Afryki, który, czekając na zielone światło, zagaił rozmowę wesołym "Co tam?". :P Poczęstowałam go jakimiś dziwnymi chrupko-kromkami chleba. Ten się bardzo ucieszył, że jestem z Polski, bo, jak stwierdził "nie mam przyjaciela z Polski". Sam mieszka w Hiszpani od siedmiu lat. Po krótkiej sympatycznej rozmowie poszliśmy każde w swoją stronę. W centrum zwiedziłam katedrę i parę innych miejsc i zawróciłam do domu, bo o 21 miała być kolacja, którą oczywiście przygotowywał Aleks :P

Doszłam do wniosku, że muszę zacząć korzystać z miejskich rowerów. Na rowerach jeżdżą tu wszyscy, bo na każdym kroku są stacje. Od stacji do stacji można jechać trzydzieści minut, potem należy wymienić rower.  Ale i tak jest to świetna sprawa, bo drogi rowerowe są praktycznie na każdym chodniku.

Wrzucam jeszcze jedno zdjęcie z Juremą i Arielem, bo wiem, że tego nie lubią! :D Tutaj Ariel zapuszcza bluesa, a Jurema gra w gry na Facebooku :P


To by było na tyle. Niestety weekend się kończy. Jutro nastąpi pierwsze zetknięcie z Oficiną, czyli czymś w rodzaju DZIEKANATU. Ciekawe ile problemów się narobi przy składaniu dokumentów ;)

Trzymać się!

sobota, 29 stycznia 2011

Campus UPV, miasto nocą i Calatrava

Wydarzenia dnia 28 stycznia 2011 rozpoczęły się po raz kolejny porządnym niewyspaniem. Ale nie wolno mi było spać dłużej niż do 11, gdyż umówiłam się z Sunem o 13 na campusie UPV. Oczywiście jako że nie mam tej zdolności wychodzenia z domu o takiej porze, żeby ZDĄŻYĆ GDZIEKOLWIEK, moją walencjańską kanciapę opuściłam o 12:45. 

Niestety okazało się, że dzień znowu jest deszczowy, ale na szczęście zrobiło się cieplej. Wyruszyłam na poszukiwania polibudy. Na szczęście dojście do niej nie jest zbyt skomplikowane, a sam campus trudno nie zauważyć, gdyż jest przeogromny. Z Sunem spotkaliśmy się pod Biblioteką Główną UPV. Oto Sun, któremu obiecałam osobiste przedstawienie na blogu :P



Z Sunem zajrzeliśmy do Casa de los Estudiantes, czyli dużego budynku, w którym studenci, uwaga, grają w karty, gry planszowe (jest nawet wypożyczalnia), śpią, uczą się i tym podobne. Później wpadliśmy na nasz wydział, gdzie studenci wpasowują się w typowy stereotyp studentów architektury (np. sypiają na kanapach na korytarzach - a więc są może i nawet większymi hardkorami od Polaków). Pełno tam sal z komputerami, pomieszczeń do drukowania, sal nauki oraz bibliotek z literaturą architektoniczną. Poniżej możecie zobaczyć wejście na wydział, które Sun określił jako "OBRZYDLIWE", a mnie się osobiście bardzo spodobało. W ogóle campus jest bardzo amerykański, prawdopodobnie wzorowany na tamtejszych uniwersytetach (słowa Suna).

Wejście na wydział architektury:


Sun stwierdził, że jest bardzo głodny, więc po obejrzeniu dużej ilości boisk sportowych udaliśmy się na ulubioną stołówkę mojego mentora, gdzie można zjeść porządny obiad za 4,50 euro. Wzieliśmy jakieś dziwaczne paluszki rybne (ale pyszne) oraz paellę. Sun stwierdził, że tylko w Walencji paella jest autentyczna, w Madrycie zaś już kłamią, a to co podają to nie paella).

Nadszedł czas rozstania. Sun, jak każdy student obecnie, jest w trakcie sesji i musiał spadać do biblioteki. Ja natomiast przystąpiłam do fotografowania wszystkiego co się nawinęło. Podbiegł do mnie nawet jakiś strażnik i spytał, czy jestem studentką UPV, bo tu zdjęć nie wolno robić. Zlękłam się ogromnie i wymamrotałam "Erasmus...?", a ten od razu załączył entuzjazm. "AAAH, DISFRUTAAA!!!".

;)

Poniżej foty.




 Całkiem fajne dziwadło architektoniczne:


O proszę! Jeśli ktoś do tej pory uważał, że mój styl projektowania jest dziwny (ZIELEŃ WSZĘDZIE), tu macie potwierdzenie, że MOŻNA, a jakże.


Wiele jest tu takich budowli, które bardziej niż budynki przypominają wzgórza pokryte zielenią.

Druga część dnia polegać miała na stopniowym podbijaniu Walencji. Jako chwilowy towarzysz wyprawy zaoferował się Aleks, czyli kompan z mieszkania, który miał zamiar wybrać się do biblioteki. Skończyło się w końcu na długiej pieszej wycieczce (od 17 do 24), podczas której zwiedziliśmy ogromny kawał Walencji (Aleks stwierdził, że właściwie zobaczyłam już to co najważniejsze).

Okazało się, że w Walencji znajdują się fantastyczne secesyjne klatki schodowe. Panowie na zdjęciu zaprosili nas do środka, byśmy mogli zrobić zdjęcie przewspaniałej wazie! :D



Katedra w Walencji, czyli jedno z ważniejszych miejsc.


A tutaj jakieś dawne targowisko, teraz przemienione na muzeum. Robi ogromne wrażenie.


 Dziedziniec we wnętrzu:

  

 Gdy pogoda zmieniała się na lepsze, zapadał jednocześnie zmrok. I dobrze, bo Walencja ze swoim nocnym oświetleniem wygląda genialnie.




Tu wpadliśmy na kawę.


A oto główny rynek Walencji.



Proszę bardzo panie i panowie architekci, ołówki w ręce i rysujemy perspektywkę, która tutaj tak pięknie się prezentuje :P


Siakieś takie jakby Il Gesu.


Mały bohater pierwszego planu.


Dotarliśmy na Turię, czyli wielki kanał gdzie dawniej płynęła rzeka, a obecnie znajduje się park (ponoć niebezpieczny, ale Aleks stwierdził, że to tylko plotki, w końcu nas nic złego nie spotkało). 

Widok na wszędobylskie boiska.


A na dole metro.


O proszę, a oto co się robi z drzewami w Hiszpanii! Palma > most. Architekci patrzeć i uczyć się!


Palau de la Musica.


Aleks był bardzo ciekaw, co też tutaj się działo (policjanci powiedzieli nam, że o drugiej w nocy będą wielkie fajerwerki, a przy pałacu odbywa się jakaś ceremonia). Gdy dotarliśmy na górę zbyt wiele się nie dowiedzieliśmy. Ale dla tych samochodów i matron w dziwacznych sukniach warto było czekać.




A na takim cudeńku jeździ sobie walencjański policjant. Mają też quady.


Kontynuowaliśmy spacer po Turii, aż wreszcie przed naszymi oczami ukazał się Ciudad de las Artes y las Ciencias. Nie sądziłam, że aż tutaj zajdziemy. Fajnie tak na własne oczy zobaczyć to, co przez ostatnie kilka miesięcy podziwiałam w Google :P



Ciekawy ażurowy mostek. Tylko jak starsze babcie przez niego przechodzą?



Półkula ze środka to nic innego jak... KINO.


Jaaaaaaa.


Kosmos.


Aleks przez całą wycieczkę nie dał się sfotografować, bo uznaje tylko zdjęcia zrobione z zaskoczenia ;) Tutaj możecie go zobaczyć w wersji mini. Pokazywał mi właśnie genialne rozwiązanie z łukiem, dzięki któremu gdy staliśmy po dwóch przeciwległych jego końcach, mogliśmy się słyszeć jak przez głośniki. Dźwięk niósł się po tym łuku i właśnie na tym zdjęciu odbywa się moja rozmowa z Aleksem. I wcale nie krzyczeliśmy. Coś genialnego. Architekci, zapamiętajcie tą ciekawostkę, będziecie ją opowiadać studentom jak już zostaniecie na tej naszej przeklętej uczelni :P

Aleks w wersji mini i magiczny łuk:


Jeszcze trochę Calatravy:




Tutaj już wycofywaliśmy się z powrotem do domu. Przyznam, że Walencja zrobiła na mnie ogromne wrażenie i jest znacznie ładniejsza niż to sobie wyobrażałam. Ponadto powietrze zdaje się być bardzo świeże, chłodne. Tutaj człowiek naprawdę oddycha. Ponadto drzewa z pomarańczami i cytrynami są po prostu na każdym kroku! Na samej Turii mamy zaś tysiące palm. Aleks nazywa je "palmami z fabryki". Bo się je tutaj przywozi i masowo sadzi. Naprawdę, jest to niezwykle zielone miasto.


To tyle! Po raz kolejny piszę o dniu poprzednim. Jest właśnie 22:42, a o 24:00 wychodzimy w miasto ze współlokatorami ;)

A zatem powodzenia z sesją! :P Kolejna odsłona być może jutro.

Od Warszawy po Walencję, czyli wesołe wypadki dnia pierwszego..

No to zaczynamy! ;)

Na wstępie zaznaczam, że blog tworzony jest głównie dla przyjemności mojej i osób ciekawych mych walencjańskich losów.

To tyle wstępem.

Podróż zaczęła się 27 stycznia 2011 roku wraz z porządnym niewyspaniem. Nieważne, że na lotnisko trzeba było wyjechać około 3 w nocy. I tak Moniax musi pójść przecież spać o 22:00. No nic. Jakoś udało się wstać. 


Wylot z Warszawy miał nastąpić o 6:50. Oczywiście ja, jak to ja, musiałam mieć miejsce przy oknie. Na fotce wyżej można podziwiać widok na lotnisko z okna tuż przed kołowaniem samolotu na pas startowy.

Lot minął szybko. Może dlatego, że połowę drogi przedrzemałam. Zasnąć się nie dało, bo obok siedziała bardzo sympatyczna para, niestety całą drogę trajkocząca o tym, jakie to wspaniałe miejsca można zwiedzić podczas urlopu. Przy tym ciągle coś jedli. Może w ten sposób odwdzięczali się za to, że ciągle im zasłaniałam widok z okna. Bardzo fajny był moment, w którym wzbiliśmy się ponad chmury deszczowe, a tam... normalnie hiszpańskie błękitne niebo i wschodzące słońce. Czyli jednak gdzieś na świecie jest aktualnie dobra pogoda ;)

Po lądowaniu w Barcelonie nastąpiło wielkie rozczarowanie. GDZIE JEST SŁOŃCE?! Niestety, okazało się, że pogoda jest dość deszczowa. Ale to i tak lepsze niż polski mróz i śnieg. Nadszedł czas poszukiwań Aerobusa, który miał mnie zawieźć do centrum. Poszło na szczęście gładko, wyłączając próbę wyciągnięcia od pewnej Brytyjki informacji, czy to coś aby na pewno jedzie do centrum. Niestety okazała się być równie nierozgarnięta jak ja. Ale udało się, dojechaliśmy na znane mi dobrze Plaza de Catalunya. Poniżej parę zdjęć.




Następny punkt wesołej wycieczki: ZNALEŹĆ METRO! Nie było trudno, w końcu wielki (no ok, wcale nie taki wielki) czerwony znak z literką M ułatwia zadanie. Gorzej było ze znalezieniem odpowiedniej linii, ale od czego są zawsze pomocni i uprzejmi Hiszpanie! Jakaś sympatyczna pani wręcz ciągnęła mnie za rękaw i wariacko gestykulując ochoczo tłumaczyła działanie metra i trasy głównych linii. No bo przecież tutaj nikt się nie spieszy... ;)

Metro, jak to metro, na miejsce dojechało szybko. Stacja Arc de Triomf (chyba tak się pisze), a poniżej wspomniany łuk triumfalny.


Teraz pozostało już tylko znaleźć dworzec autobusowy i przeczekać godzinkę na wyjazd. Niestety okazało się, że zniżek na przejazd do Walencji nie ma, ale za to standard okazał się bardzo wysoki. Każdy pasażer dostał poczęstunek! Kiedy już rozsiadłam się wygodnie w fotelu z kosmicznym obiciem, dziwaczną obudową oraz mega dużą przestrzenią na nogi, nagle obok mnie wyskoczył mały czarnoskóry, na oko dwuletni chłopczyk. No fajnie, dzieci są fajne. I ten też byłby fajny gdyby nie chwycił mnie za ramię i okropnie nie podrapał. Oczywiście jako rasowy twardziel, nie mogłam dać mu tej satysfakcji i nawet mi się usta nie wykrzywiły. No ale uraz pozostał, zwłaszcza na ręce. Oto mały drań (który zdążył zwiać na fotel zanim się zorientowałam) oraz jego bezczelny uśmieszek, którego nie widać:


Podróż minęła szybko i męcząco, ponieważ jak się okazało, mały czarnoskóry chłopczyk ma brata bliźniaka i obaj lubują się w krzykach, piskach i wreszcie w histerycznym płaczu. Po ciężkich czterech godzinach i widokach typu: z lewej strony wybrzeże, z drugiej góry, architektura zaczęła nagle przybierać pastelowe i pomarańczowe kolory. To mogło wskazywać na jedno. Walencja! Poniżej widok na morze...


...i zalążek Walencji.


Na dworcu czekał już na mnie mój mentor Sun. Okazało się, że z moim hiszpańskim nie jest najgorzej, byłam nawet w stanie prowadzić swobodną rozmowę. Sun okazał się studentem piątego roku architektury na polibudzie w Walencji, Chińczykiem z pochodzenia i barrrdzo sympatycznym gościem. Metrem dojechaliśmy do stacji, niedaleko której znajdowało się moje mieszkanie. Udalibyśmy się prosto do niego gdyby nie fakt, że nagle bardzo zgłodniałam i zaczęłam truć Sunowi, by zaprowadził mnie do jakiejś taniej knajpy. Oczywiście bezradny Sun nie znał tej okolicy, więc weszliśmy do pierwszego lepszego baru. Sun bardzo ucieszył się na widok kanapek i stwierdził, że muszę jedną zjeść. Wybór padł na kanapkę z tortillą (słyszał kiedyś ktoś o czymś takim?). Była pyszna. Po jedzeniu skierowaliśmy się do mojej chałupy, taszcząc za sobą monstrualnych rozmiarów walizkę (która, przy okazji, ma najpiękniejszy kolor świata: FIOLETOWO-RÓŻOWY. I jeszcze ma takie bajeranckie babskie ornamenty. Nic tylko siąść i płakać i zadawać sobie pytanie: co też ci rodzice mieli na myśli kupując mi takie cudo?). Odnalezienie mieszkania nie stanowiło problemu. Drzwi otworzył nam ziom z Polski, Karol. Na korytarzu zaś pojawili się współlokatorzy: Hiszpanki Jurema i Patricia, Polak Aleks (Olek) oraz dwa koty Trauma i Ira. Samo mieszkanie zaś okazało się bardzo klimatyczne.

Sunowi zapomniałam zrobić zdjęcie. Ale będzie okazja ;)

Poniżej: Karol, Patricia i Jurema. Jurema wyraża swoją złość wobec Karola - jakieś tam malutkie problemy z nadużywaniem ogrzewania ;)))


 Koty okazały się najlepszymi modelami. Trauma wykazuje pierwsze objawy ADHD.


Wiecznie niewzruszona Ira.


Tutaj koty zaczynają się transformować, ewentualnie uruchamiać bliżej nieokreślone nadprzyrodzone moce.



Pestki słonecznika na kolację oraz wesołe rozmowy o ogrzewaniu i fakturach (wszystko w valenciano)


Nasza mega klimatyczna i fajna uliczka, czyli jak fantastyczny widok z balkonu ma Aleks.



Gość w dom. Justyna suszy ciuchy. A za nią jaskrawozielony kolor w moim pokoju.


Karol orzekł, że wychodzimy na imprezę do erasmusów (jakby przeżycia na ten dzień nie były jeszcze wystarczające!) oraz, że do tego wyjścia należy się odpowiednio przygotować.


Sok jabłkowy :)))))))))))))))))

Poniżej ich dwoje na trasie oraz Moniax Szalony Fotograf za obiektywem. Aleks już mnie nazwał japonesą, gdyż to Japończycy ponoć cały czas tylko strzelają foty.



Po drodze na imprezę w bliżej nieokreślonym domu zbieraliśmy kolejnych erasmusów. Po lewej Kuba, po prawej Szwajcar, którego imienia nie pamiętam ;p (wstyd).


Towarzycho. Po lewej miły dodatek, Beth z Knoxville, Tennessee, USA oh yea, o ile dobrze pamiętam.


No i ruszyliśmy dalej. Okazało się, że mieszkanie z imprezą znajduje się obok portu przy plaży. Szliśmy tam jakąś godzinę, w tym poprzez niebezpieczne okolice z zabudową zamieszkiwaną przez gipsies (co bardziej przypominało scenerię dla filmu) oraz toczyliśmy międzykulturowe rozmowy. Na samej imprezie znalazło się wśród grona erasmusów kilku Polaków, m.in. student budownictwa z polibudy w Krakowie. Jaki ten świat mały. ;) Impreza była przednia, chociaż nie do końca wszyscy się znali. Najweselsi okazali się Hiszpanie, którzy za bardzo zabawny uznali fakt, że mi się niechcący przysnęło (wiem, lipa, ale to była już chyba 26 godzina bez snu i na pełnym gazie). Uczyli mnie różnych zwrotów, których nie będę tłumaczyć, bo jeszcze się okaże, że źle zrozumiałam. Stwierdzili, że Walencja jest GENIALNA i dobrze wybrałam (co potwierdził też pewien Francuz). Foty:

Wojna na aparaty.


Edu zwariowany Hiszpan.



Mega oświetlona Walencja. Chyba miliony na to idą :P



Następnie koło godziny czwartej rano opuściliśmy mieszkanie i wskoczyliśmy do taksówki. Potem już tylko do wyrka. Karol i Justyna wybierali się na Kanary i kazałam im mnie obudzić, kiedy będą wstawać (a miało to nastąpić za 40 minut). Oczywiście nie zrobili tego, za co oberwą, jak tylko wrócą.

Ok, życie jak widać bujnie się toczy, ale jest już 03:15. Przestawiam się jak widać na hiszpański tryb, czyli siedzimy do późna i śpimy do późna (wstaje się tu koło 11... chociaż w Polsce większość żyje tak samo, nie?  pozdro studenci architektury, z tymże studenci architektury rzadko mogą sypiać do 11, nawet jeśli siedzą do późna...). Także na dzisiaj koniec, notka trochę bez polotu, no ale cóż, tak to jest jak się nie ma talentu, a w zamian ma się braki w śnie. W ogóle nie zdążyłam się jeszcze porządnie wyspać, a mija już drugi dzień w Walencji. Jutro opiszę bujne wydarzenia dzisiejszego dnia czyli o tym, jak to campus UPV okazał się iście amerykański, Walencja została doszczętnie podbita, a dzieła Calatravy odkryte.

To tyle. Pozdrawiam zmagających się z sesją. :)))))))))))))))))))))))) HAA, wiem, jestem potworem.