Dzisiejsza notka obejmuje dwa dni. Za dużo się dzieje i za mało mam czasu jednocześnie :P
Dzień rozpoczął się zakupami. Razem z Aleksem wyskoczyliśmy do Mercadony czyli najtańszego i najlepiej zaopatrzonego sklepu w okolicy. Co się okazało po wyjściu z mieszkania? Pogoda jest przefantastyczna! Koniec deszczu! Lazurowe niebo i słońce, a do tego wiosenna pogoda. Teraz to dopiero czuje się hiszpański klimat.
Poniżej widok na dziedziniec z mojego okna. Ha, a jak tam w Polsce? Zimno i ŚNIEG? :D Ooo.
Takie uliczki mam w moim barrio:
W Mercadonie okazało się, że bardzo popularne w Hiszpanii są polvorones czyli kruche ciastka, dość dziwne w smaku :P Aleks kupił ich ze dwa wory, bo, jak stwierdził, jeden zje sam, a drugi zawiezie znajomym z Polski, którzy najwyraźniej stanowią fanklub polvoronów. ;)
klik:
Aleks okazał się być również mega dobrym kucharzem znającym fajne dania, które wymyślał ze znajomymi w swoich studenckich czasach (główna zasada twórcza: co mamy w lodówce?). Aleks ponadto uwielbia gotować (co za szczęście, nie? :D)
Makaron, tuńczyk, sałata lodowa i coś jeszcze, ale nie pamiętam :P Do tego oczywiście wino.
Po obiedzie całe towarzycho zebrało się w salonie. Rozmawialiśmy o muzyce (głównie heavymetalowej) oraz nastąpiła youtube'owa integracja podczas której mogłam poznać największe i najbardziej lipne hiciory hiszpańskie :P
Jurema w piżamie chowająca się przed aparatem oraz jej chłopak Ariel z Argentyny.
Trauma przeszkadza w kuchni, ale jest zbyt słodka żeby ją wyrzucić.
Wieczorem miałam iść wcześniej spać, bo ostatnie dni były dość męczące i trochę padałam z nóg. Jednak była to sobota wieczór, a w Hiszpanii sobota wieczór zobowiązuje. Rozmowa przeprowadzona z Arielem prezentuje się następująco (wolne tłumaczenie :D):
- MONIKA!!!
- Co?
- NIE IDŹ SPAĆ!!!
- Dlaczego?
- Wychodzimy o północy!!!
No i weź tu odmów.
Punkt dwunasta ja, Jurema, Ariel, Aleks i przyjaciółka Juremy wbiliśmy się do samochodu i ruszyliśmy do małego pueblo pod Walencją o nazwie Sedavi (uparcie nazywałam je Selavi aż się w końcu przyjęło). Okazało się, że wpadniemy do baru heavymetalowego, w którym o dziwo nikt nie siedzi, wszyscy stoją i piją. Atmosfera iście koncertowa, czarne stroje, długie włosy itp. Poznałam fajnych Hiszpanów, którzy poinformowali mnie, że jestem biedna, bo zadaję się z takimi walniętych ludzi :P Z Jose odbyłam długą rozmowę o muzyce (Jose zna MUSE!) - okazało się, że jak się zacznie gadać z tym gościem to się już nie skończy. Mój późniejszy dialog z Juremą brzmiał następująco:
- Ooo, fajny gościu z tego Jose. Ale sobie z nim pogadałam.
Jurema: Nooo, fajny, fajny. I nie ma dziewczyny!!!!!!!!!!!
- ...
;)
Okazało się, że Ariel jest gitarzystą, Aleks gra na basie, więc może nawet w Hiszpanii sklecimy kapelę! :D Kiedy już wszyscy byli trochę pijani, padały takie pomysły, ale nie wiem czy obecnie ktoś o nich pamięta.
Do domu wróciliśmy koło czwartej. I spać. ;)
Pobudka iście hiszpańska: 13:30. Plany na niedzielę: brak. Ale wystarczyła chwilowa rozmowa na naszym wspaniałym balkonie kuchennym i już wiedzieliśmy co robić. PLAŻA! Pogoda po raz kolejny okazała się fantastyczna. Niestety nie mam zdjęć z plaży, bo superinteligentny Moniax ładował baterie, ale potem zapomniał ich zabrać :))) Najpierw wyskoczyliśmy do knajpy na poranną kawę i tosty z pomidorami (a była już godzina 18) - bardzo żałowałam, że nie mam aparatu, bo knajpa ta miała niesamowity klimat. Wszyscy tam piją kawę, jedzą śniadanie (paradoks: nawet jeśli była już 18, to niebo zdawało się być poranne), a przed nimi rozciąga się wspaniały widok na morze. Aleks wyskoczył na plażę tylko po to by tam poczytać, zatem wyruszyłam sama w podróż z plaży ku centrum. Świetne w Walencji jest to, że plaże są ogromne. Nigdzie nie widziałam tak szerokich plaż. Zabudowa przy plaży nie należy do najładniejszych i najbardziej zadbanych, ale mimo to jest klimatyczna. Z plaży trafiłam w gąszcz uliczek i malutkich domków, które zamieszkają oczywiście gipsies (następnym razem je sfotografuję). Po konsultacjach z kilkoma różnymi Hiszpanami udało mi się w końcu dotrzeć do głównej ulicy Blasco Ibañez. Idąc nią przez jakieś pół godziny w końcu dostaniemy się do jednego z mostów nad Turią i stamtąd wreszcie do centrum. Na przejściu dla pieszych poznałam sympatycznego Sadio z Afryki, który, czekając na zielone światło, zagaił rozmowę wesołym "Co tam?". :P Poczęstowałam go jakimiś dziwnymi chrupko-kromkami chleba. Ten się bardzo ucieszył, że jestem z Polski, bo, jak stwierdził "nie mam przyjaciela z Polski". Sam mieszka w Hiszpani od siedmiu lat. Po krótkiej sympatycznej rozmowie poszliśmy każde w swoją stronę. W centrum zwiedziłam katedrę i parę innych miejsc i zawróciłam do domu, bo o 21 miała być kolacja, którą oczywiście przygotowywał Aleks :P
Doszłam do wniosku, że muszę zacząć korzystać z miejskich rowerów. Na rowerach jeżdżą tu wszyscy, bo na każdym kroku są stacje. Od stacji do stacji można jechać trzydzieści minut, potem należy wymienić rower. Ale i tak jest to świetna sprawa, bo drogi rowerowe są praktycznie na każdym chodniku.
Wrzucam jeszcze jedno zdjęcie z Juremą i Arielem, bo wiem, że tego nie lubią! :D Tutaj Ariel zapuszcza bluesa, a Jurema gra w gry na Facebooku :P
To by było na tyle. Niestety weekend się kończy. Jutro nastąpi pierwsze zetknięcie z Oficiną, czyli czymś w rodzaju DZIEKANATU. Ciekawe ile problemów się narobi przy składaniu dokumentów ;)
Trzymać się!